Nawet nie myślałam, że wybór
szpitala na narodziny Juniorka będzie taki ciężki. W grę wchodziły tylko
trzy, więc myślałam, że wystarczy zasięgnąć opinii mojego lekarza
prowadzącego, ewentualnie kilku „doświadczonych” koleżanek i sprawa
będzie załatwiona. Jak się okazało, nic bardziej mylnego.
Mój ginekolog kategorycznie odradził nam
szpital nr 1, o którym myśleliśmy na początku i za którym optowała moja
mama. Stwierdził, że nie ma przyzwoitego oddziału intensywnej opieki
nad noworodkami, więc w razie jakiś problemów i tak będzie konieczny
transport maleństwa do innego szpitala. Poza tym powiedział, że szpital
ten może i ma pierwszy garnitur położnych, ale niestety dopiero trzeci
garnitur lekarzy. Trochę nas to zaniepokoiło, więc skreśliliśmy go z
listy grubą krechą. Do wyboru zostały więc jeszcze szpitale nr 2 i nr 3,
które według naszego lekarza, prezentują podobno identyczny poziom
medyczny.
W tym miejscu wkroczyły więc moje
koleżanki, przyjaciółki i sąsiadki. Gdy zaczęłam delikatnie podpytywać o
ich osobiste doświadczenia, zostałam po prostu zalana falą mrożących
krew w żyłach opowieści o tym, co i gdzie przytrafiło się im samym, albo
ich siostrom i koleżankom. Z rosnącą paniką słuchałam o latających
skalpelach, zmuszaniu do biegania po korytarzu z gołym tyłkiem, morzu
krwi, wrzeszczących położnych i innych tego typu historiach. No i żeby
było zabawniej, najczęściej były to opowieści nie o szpitalu, w którym
one rodziły, tylko „o tym drugim, który mi absolutnie odradzają”.
W końcu, po rozważeniu wszystkich za i
przeciw, zdecydowaliśmy się na szpital nr 2. Niemałą rolę odegrał tu
fakt, że w szpitalu tym pracuje bliska nam osoba. Wiedzieliśmy, że pomoże nam w załatwieniu wszystkich
„niespodzianek”, jakie mogą przydarzyć się nam po drodze. Umówiliśmy się, że pogadamy jeszcze o sprawie w sobotę na spotkaniu.
I co się wczoraj okazało? Że oddział
położniczy szpitala nr 2, to kłębowisko żmij i innych paskudztw. Że
niekompetencja, ignorancja i chora rywalizacja między lekarzami jest tam
na porządku dziennym. Że popełniane są tam błędy, których ofiarami są
przyszłe matki i ich dzieci. I że, gdyby nasz przyjaciel, miał znowu
zostać ojcem, „nie dopuściłby do tego, by dziecko rodziło się w jego
szpitalu”. Mało z krzesła nie spadłam, bo jeśli mówi tak osoba, siedząca
„wewnątrz”, to jak tu jej nie wierzyć. A ja chciałam tam rodzić??!!
Drogą eliminacji został więc tylko
szpital nr 3. W pamięci mam jednak to, co powiedział nasz ginekolog – że
szpitale nr 2 i nr 3 prezentują identyczny poziom. Nie wiem, jak to
będzie, ale lekko się wczoraj podłamałam…