czwartek, 31 stycznia 2013
Sesja noworodkowa
W osiemnastym dniu życia mój malutki
synek wziął udział w profesjonalnej sesji fotograficznej. Na jej
wykonanie umówiliśmy się w grudniu, ale wtedy myśleliśmy jeszcze, że
zostaniemy rodzicami tłuściutkiego, donoszonego bobasa, a nie 2,5
kilogramowego ośmiomiesięcznego wcześniaka. Miałam więc duże
wątpliwości, czy powinnam ryzykować zdrowiem maleństwa, tym bardziej, że
mrozy były straszliwe, a sesja w większości odbywałaby się na golaska.
Chciałam nawet wszystko odwołać, m.in. po wysłuchaniu mojej spanikowanej
mamy. Ostatecznie jednak, po rozważeniu wszystkich za i przeciw,
postanowiłam zaufać Magdzie Sulwińskiej, naszej fotografce i uwierzyć, że wie, co
robi... I na szczęście nie zawiodłam się.
Cała sesja trwała prawie pięć godzin i
odbyła się w naszym domu. W nagrzanym farelką pokoju powstało mini
studio, z różnorodnymi tłami, podłogami, koszami, otulaczami i
czapeczkami. Magda przygotowała wszystko wcześniej tak, aby Hubert
pojawił się już „na gotowe”. Podobało mi się to, że każdy kocyk, każdy
przedmiot, którego dotykał, był przez nią wcześniej ogrzewany. Zresztą
wszystko było ciepłe, mięciutkie, przyjazne dziecku, ale przede
wszystkim bezpieczne.
W trakcie sesji Hubert był tak spokojny i
zrelaksowany, że większość czasu zwyczajnie przespał. Magiczne było też
to, jak poddawał się dłoniom Magdy. Nie dało się ukryć, że było mu
zwyczajnie dobrze. Nawet moja mama, sceptycznie nastawiona do naszego
pomysłu, zupełnie się odprężyła.
Teraz z niecierpliwością czekamy na
efekty. Na razie widziałam dwa zdjęcia i muszę przyznać, że są
niesamowite. I chyba nie tylko ja tak uważam, bo Magda odnotowała na
swoim facebookowym profilu (klik) ponad 700 odsłon jednego z nich i to w ciągu
kilku pierwszych godzin od wrzucenia go do sieci :-).
Etykiety:
Fotografia,
Hubi
poniedziałek, 28 stycznia 2013
Myśl na dziś
"Dziecko może nauczyć dorosłych
trzech rzeczy: cieszyć się bez powodu, być ciągle czymś zajętym i
domagać się ze wszystkich sił tego, czego pragnie."
Etykiety:
Cytaty
sobota, 26 stycznia 2013
"Troskliwa" lekarka
Jestem Wam winna ciąg dalszy
historii z pomyłką na recepcie. Pomyłką, wskutek której przez cały ósmy
miesiąc ciąży brałam czterokrotnie za wysoką dawkę hormonów,
regulujących pracę tarczycy. Pomyłką, która spowodowała zahamowanie
wzrostu mojego maluszka i moje problemy z wagą i poziomem cukru we krwi.
Jej przypadkowe odkrycie wywołało u mnie taki stres, że w efekcie w
ciągu dwóch dni zostałam mamą wcześniaka. Niezorientowanych odsyłam tutaj.
Z racji tego, że przyjechałam do
szpitala w trybie „pilnym” i nie było czasu na wcześniejszy wywiad
lekarski, historię recepty opowiadałam lekarzom między skurczami.
Widziałam kątem oka jak oglądali moje wyniki, kartę informacyjną od
endokrynologa i skserowaną w aptece receptę. Później pytali mnie o tę
sprawę praktycznie na każdym obchodzie. Pobierali mi krew, badali poziom
hormonów, znowu kazali brać ten nieszczęsny Euthyrox, ale już w
najniższej dawce. Badali też młodego, ale uprzedzili mnie, że i tak będę
musiała się z nim stawić w poradni szpitala dziecięcego.
Gdy spytałam wprost, czy przedawkowanie
tego leku mogło spowodować przedwczesny poród, niezmiennie słyszałam
wymijające odpowiedzi, że „niekoniecznie”, „nie wiadomo”, „przyczyny
mogły być różne”, itp., itd. I może faktycznie tak było, ale do myślenia
dała mi jedna sprawa...
Cztery dni po porodzie zadzwoniła do
mnie sąsiadka (ta, która przywiozła mnie na izbę przyjęć) i spytała,
dlaczego podałam jej numer telefonu jako numer kontaktowy w poradni
endokrynologicznej. Bo właśnie zadzwoniła do niej pani doktor z
pytaniem, czy mnie zna i może wie, czy wybieram się na umówioną wizytę
dziesiątego stycznia. Sąsiadka odpowiedziała, że leżę w szpitalu po
urodzeniu dziecka i że nie wie, jakie mam plany. Na co pani doktor
stwierdziła „acha, to niech jej pani powie, że powinna się zgłosić do
mnie 6 tygodni po porodzie”, po czym rozłączyła się. Dla pełnej jasności
dodam, że do mnie nie dzwoniła w ogóle, a telefon sąsiadki mogła mieć
tylko i wyłącznie z izby przyjęć mojego szpitala (podała tam swoje
dane), przy którym działa poradnia...
Pomyślcie, jak bardzo musiało palić się
jej koło tyłka, że zdobyła telefon mojej sąsiadki i zadzwoniła pod takim
dziwnym pretekstem. W ogóle zdarzyło się Wam kiedykolwiek, by z dużej,
państwowej poradni osobiście dzwonił do Was lekarz z pytaniem, czy za
dwa dni pofatygujecie się na wizytę?! Nie mówiąc już o tym, by zdobywał
numer sąsiadów w trosce o Wasze zdrowie...? Jak żyję, nigdy mi się to
nie zdarzyło. Zresztą, w tej poradni to nawet pielęgniarki miały
pacjentów w czterech literach. Zwykła fabryka... następny, następny...
Tak więc pani doktor „czeski błąd” lekko
się wystraszyła. Ten dziwaczny telefon jest tego najlepszym dowodem. I
w sumie ma czego, bo jak tylko będziemy już po badaniach Juniora, Mój
Luby ma zamiar zacząć działać w tej sprawie. I chociaż wiemy, że ta
kobieta i tak żadnych konsekwencji nie poniesie, to chcemy, by
przynajmniej musiała się wytłumaczyć. Bo na słowo "przepraszam" nawet
nie liczę.
Etykiety:
Zdrowie
piątek, 25 stycznia 2013
Wielbiciel silikonów
Będąc w ciąży nie wyobrażałam sobie
innej opcji, niż karmienie piersią naszego Juniorka. Bo to zdrowe,
naturalne, z korzyściami ogromnymi dla mamy i dziecka. Bo zawsze
uważałam karmienie piersią za coś cudownego i wyjątkowego.
Jednak już pierwszego dnia po porodzie
okazało się, że nie jest tak kolorowo. O zatkanych cycach, koszmarze ich
odkorkowywania i położnej aniele pisałam Wam już tutaj.
I wprawdzie mleko w końcu z cyców popłynęło, ale problemów był ciąg
dalszy, gdyż dziecię moje wzgardziło naturalnym biustem swojej mamy na
rzecz silikonowych sztuczności.
W sumie nie dziwię mu się wcale. Przez
pierwsze dni życia karmiony był butelką, a co za tym idzie wysiłku
specjalnego w wypicie mleka wkładać nie musiał. Teraz natomiast nie
dość, że dostał jakąś „końcówkę” nieznaną w dotyku, to jeszcze musiał
się nieźle natrudzić, by wydobyć coś z tej dziwnej butelki przyklejonej
do mamy. Poprzytulać się, pospać, ewentualnie zlizać, co samo na język
spłynie, proszę bardzo. Ssać pierś, jak to dzieci zwykle z ochotą
czynią, nie ma mowy. Przykładany do piersi i zmuszany delikatnie do
szerszego otworzenia dzioba, wił się i krzyczał w niebogłosy, by
natychmiast ucichnąć, gdy dostawał butelkę.
Dni mijały, maluch upodobań nawet nie
myślał zmieniać, a do mojego szpitalnego łóżka rozpoczęły pielgrzymki
położne laktacyjne. No bo jak to nie chce ssać piersi? Ssie butelkę, to i
pierś będzie ssał, na bank go pani źle przystawia, ściska za mocno albo
denerwuje się za bardzo, nie rozumiejąc, że to wpływ na dziecko ma
ogromny. Usłyszałam nawet zawoalowaną sugestię, że jestem wygodna i
pewnie nie chcę sobie biustu „popsuć”. Pierwsza spędziła z nami dwie
godziny, reszta wytrzymała dużo krócej. Czego my nie próbowałyśmy?
Pozycje najróżniejsze, prawo, lewo, krzyżowa, spod pachy, na leżaka, na
żyrandolu... młody nic (to znaczy nic oprócz wrzasku). Stymulacja
usteczek maluszka, szczypanie, masowanie, łaskotanie, pocieranie... nic.
Wstrzykiwanie specyfików zachęcających bezpośrednio do buzi... nic. W
końcu postawiły diagnozę, że problem tkwi w dziecku i trzeba dać mu
trochę czasu.
Gdy po tygodniu wyszłam ze szpitala,
Hubercik był już tak przyzwyczajony do butelki, że wszelkie moje
starania z góry skazane były na porażkę. Nie wiem nawet, ile godzin
przepłakałam, że ja tu proszę, z mlekiem, z cycem, a mój syn wykręca
się, jakbym go z największego ohydztwa świata próbowała karmić. W końcu,
w akcie totalnej desperacji, nałożyłam sobie na piersi nakładki, jakie
karmiące matki kupują, gdy ich pociechy mają już zęby i maltretują sutki
boleśnie. Pomyślałam, że mają kształt podobny do zakończenia smoczka i a
nuż, widelec...
I wiecie, co się stało? Mój małoletni
syn chwycił silikonowy sutek jak ostatnią deskę ratunku i zaczął ssać,
jak oszalały. Okazało się, że moje małe europejskie sutki nie spełniały
jego oczekiwań, natomiast duże, twarde, iście murzyńskie zakończenia
nakładek, wręcz przeciwnie :-). Od tamtej pory minęło już półtora
tygodnia. Murzyńskie suty wciąż są w użyciu, a ja musiałam pogodzić się z
faktem, że mój syn od urodzenia jest wielbicielem silikonów :-).
Etykiety:
Hubi,
Karmienie piersią
środa, 23 stycznia 2013
wtorek, 22 stycznia 2013
Kwiatki
Po wyjściu ze szpitala i opanowaniu
pierwszego chaosu z naszym nowo narodzonym synkiem, Mój Luby powrócił do
wkuwania na czterodniowy egzamin radcowski, który czeka go w marcu.
Aktualnie męczy kodeks cywilny, a kwiatki, jakie można w nim znaleźć, powalają mnie z nóg :-). Przykładowo art. 504 brzmi tak:
"Zajęcie wierzytelności przez osobę
trzecią wyłącza umorzenie tej wierzytelności przez potrącenie tylko
wtedy, gdy dłużnik stał się wierzycielem swojego wierzyciela dopiero po
dokonaniu zajęcia albo gdy jego wierzytelność stała się wymagalna po tej
chwili, a przy tym dopiero później aniżeli wierzytelność zajęta".
Rozumiecie coś z tego :-)???
Etykiety:
Mój Luby
poniedziałek, 21 stycznia 2013
Zatkane cyce
Mój synek jest wcześniakiem i
pierwszą dobę życia spędził w inkubatorze, z dala od maminego cyca.
Następnego dnia, gdy cyce były już dla niego teoretycznie dostępne,
okazało się jednak, że zatkały się obustronnie i żadnego mleka nie dają.
Lekarze na obchodzie stwierdzili, że nie ma co siać paniki, tylko
próbować, próbować i jeszcze raz próbować, a cyce się w końcu same
odkorkują. Do tego czasu maluszek miał jeść z butelki.
Godziny mijały, cyce robiły się coraz
pełniejsze, laktator rozgrzewał się do czerwoności, a mleko wciąż nie
płynęło. Mój synek też nie ułatwiał sprawy, bo regularnie przystawiany,
darł się w niebogłosy, jakby go te cyce żywym ogniem paliły, albo co
najmniej pieprzem kajeńskim były wysmarowane. I tak druga doba również
zleciała pod znakiem butelki.
Następnego dnia, gdy cyce groziły już
wybuchem, nad problemem pochyliła się na obchodzie sama pani ordynator.
Pomacała, ponaciskała, popompowała i stwierdziła, że mleko jest i
faktycznie nie leci, ale jeszcze się jednak wstrzymają z podaniem mi
oksytocyny, która powinna odkręcić kranik. Dlaczego? Bo to nienaturalne,
a przy laktacji należy stawiać na naturalność.
Syn mój niestety również konsekwentnie
odmawiał wszelkiej współpracy, krzycząc donośnie przy każdej
podejmowanej przeze mnie próbie. Pluł, krzywił się i wierzgał maleńkimi
nóżkami, nie tylko nie przynosząc ulgi cycom, ale i raniąc mi serce
boleśnie. Bo gdzie ta słynna więź? Gdzie ta bliskość, która nawiązuje
się między matką a dzieckiem? Dlaczego mój własny syn pała miłością nie
do mojego cyca, a do smoczka w butelce, którego nota bene ssie tak
mocno, że pewnie zawisłby w powietrzu, gdybym go za tę butelkę do góry
chciała podnieść?
Trzeciego dnia w nocy, a właściwie
czwartego dnia rano, moje piersi osiągnęły już gigantyczne (jak na mnie)
rozmiary i piekły mnie tak bardzo, że zalana łzami bólu, złości i
rozpaczy, wpakowałam w końcu do stanika zmrożone liście kapusty. Po raz
pierwszy w życiu zapłonęłam wielką miłością do warzywa :-). Ten pradawny
sposób na nawał mleczny okazał się genialny, choć kranika niestety nie
odkręcił. I z tą kapustą w staniku dalej karmiłam młodego butelką
sztucznym pokarmem w imię „naturalnej laktacji”.
W końcu zlitowała się nade mną jedna z
położnych. O czwartej rano, czwartej doby od przyjścia na świat naszego
synka, po wyciśnięciu ze mnie obietnicy, że przed nikim jej nie zdradzę,
po kryjomu dała mi dwa tampony nasączone oksytocyną. Zgodnie z
instrukcją zapakowałam je sobie na pół godziny do nosa i jakimś
magicznym sposobem korek się odetkał :-). Mleko popłynęło szerokim
strumieniem, a ja poczułam tak ogromną ulgę, jakby mi ktoś w końcu zdjął
z piersi rozżarzone węgle.
Etykiety:
Hubi,
Karmienie piersią
niedziela, 20 stycznia 2013
sobota, 19 stycznia 2013
Mój cud
Mój mały prywatny cud zaczął się
czwartego stycznia o świcie. Tego dnia obudziłam się wyjątkowo wyspana i
nie zważając na to, że jest piąta rano, postanowiłam zrobić sobie
gorącą herbatkę. Byłam sama, bo Mój Luby dzień wcześniej poszedł do
szpitala na operację przepukliny. W domu było tak cicho i spokojnie...
Nawet do głowy mi nie przyszło, że już za pięć godzin będę przytulała do
serca naszego rozkrzyczanego synka.
Około szóstej rano, poczułam w dole brzucha bardzo delikatne ćmienie. Nic specjalnego, nawet specjalnie nie zwróciłam na to uwagi. Byłam dopiero w 36 tygodniu ciąży i prędzej spodziewałabym się trzęsienia ziemi, niż porodu. Zresztą ćmienie szybko ustąpiło i mogłam wrócić do książki. Gdy po chwili poczułam je znowu, a po kilku minutach jeszcze raz, pomyślałam sobie, że to pewnie te słynne skurcze przepowiadające i zgodnie z instrukcjami położnej zrobiłam sobie długą ciepłą kąpiel. Jeśli to skurcze przepowiadające, to po kąpieli miną, jeśli nie, to czas się zbierać do szpitala. Włączyłam więc muzyczkę, nałożyłam maseczkę, ogoliłam nogi... generalnie zafundowałam sobie małe, domowe spa :-). Po wyjściu z wanny już nic nie czułam, więc zupełnie uspokojona, kończyłam toaletę.
Na 10.30 miałam umówioną wizytę u ginekologa. Zależało mi na niej bardzo, szczególnie po ostatnich wydarzeniach z pomyłką na recepcie i odkryciem, że przez ponad miesiąc brałam czterokrotnie za wysoką dawkę hormonu. Zdenerwowałam się wtedy straszliwie i bardzo chciałam upewnić się, że z dzieckiem jest wszystko w porządku. I chociaż myślałam, że przetłumaczyłam sobie, by dla dobra Juniorka być spokojną, gdzieś w głębi duszy dalej siedział we mnie paniczny strach o jego zdrowie.
Do lekarza miała podrzucić mnie sąsiadka. Nie dotarłyśmy tam jednak wcale. O 8mej rano poczułam pierwszy skurcz. Mocny, naprawdę mocny. Po pięciu minutach kolejny, potem kolejny. O 8.20 skurcze były już co trzy minuty. O 8.30 co dwie. Skulona na dywanie zadzwoniłam do sąsiadki, że nie jedziemy do lekarza, tylko do szpitala, i to zaraz natychmiast. Zadzwoniłam też do swojej położnej. Pięć minut później gnałyśmy przez miasto, a mnie przeszła przez głowę myśl, że nie jest dobrze, bo jeśli tak boli już na początku, to co dopiero będzie po pięciu godzinach? Jeszcze nie wiedziałam, że martwiłam się zupełnie niepotrzebnie.
Na izbie przyjęć już na mnie czekali. Nawet nie musiałam się przedstawiać. Podbiegli do mnie jacyś ludzie i położyli na łóżku. Pamiętam, że po szybkim badaniu położna powiedziała do kogoś „pełne rozwarcie, jedziemy natychmiast”. A do mnie: „Niech tylko pani nie prze, musimy dostać się na szóste piętro” :-).
Na porodówkę wjechałam chwilę przed dziewiątą. Byłam bardzo zaskoczona, gdy w pokoju zobaczyłam aż dziesięć osób z personelu (policzyłam pomiędzy skurczami). Wszyscy wyluzowani, cały czas żartowali. Na przykład, że mało brakowało, aby mnie taksówkarz za rękę teraz trzymał :-). Albo, że szkoda, że mój mąż operowany jest w innym szpitalu, bo by go do mnie przywieźli na wózku :-). Pamiętam też, jak wybuchnęli śmiechem, gdy spytałam o znieczulenie, przygotowując się na gorszy ból. „Dziewczyno, to już koniec, ty za minutę będziesz miała dziecko, jakie znieczulenie?” :-).
I wtedy, dokładnie o 10.00, świat się zatrzymał. Usłyszałam krzyk mojego synka, zobaczyłam maleńkie skulone ciałko, zaciśnięte piąstki, białe włoski... Wzruszenie tak ścisnęło mi gardło, że nie byłam w stanie wykrztusić z siebie nic więcej, poza cichutkie „cześć maluszku”. Pogłaskałam go po maleńkim policzku, a potem ktoś wcisnął mi do rąk nożyce i sama przecięłam pępowinę.
środa, 16 stycznia 2013
Wróciliśmy
Cześć Kochani! Troszkę mnie nie
było, ale mam nadzieję, że mi wybaczycie, tym bardziej, że mam słodkie
wytłumaczenie :-). Powodem mojej nieobecności jest nasz synek Hubercik i
„kinder niespodzianka”, jaką czwartego stycznia postanowił nam
zafundować.
Nie zaważając na to, że zaczął dopiero dziewiąty miesiąc, ani na to, że jego tata leży w szpitalu, a mama jest w domu kompletnie sama, nasz synek postanowił sprawdzić, czy wieści o „życiu poza brzuchem” są prawdziwe :-). Jak postanowił, tak zrobił i to w dodatku w tempie kierowcy rajdowego, bo obudził mamę o piątej rano, zaczął dokuczać skurczami przed ósmą, a punkt dziesiąta krzyczał już w niebogłosy na szpitalnym oddziale.
O całej akcji, która wyglądała jak rodem wyjęta z amerykańskiego filmu, jeszcze Wam napiszę, ale na razie, obiecana fotka z naszej sesji brzuszkowej:
sobota, 5 stycznia 2013
czwartek, 3 stycznia 2013
Luby w szpitalu
Odwiozłam dziś Mojego Lubego do
szpitala. Biedny żuczek nabawił się przepukliny pachwinowej i musi
poddać się zabiegowi operacyjnego jej usunięcia. A że za miesiąc
przychodzi na świat nasze maleństwo, wspólnie uznaliśmy, że nie ma co
zwlekać i trzeba to załatwić jak najszybciej. Później nie będzie na to
ani siły, ani czasu.
środa, 2 stycznia 2013
Wściekła
Jestem wściekła, chociaż słowo
wściekła nie oddaje w pełni moich uczuć. Mam ochotę wystrzelić w kosmos
całą tą pieprzoną przychodnię diabetologiczno-endokrynologiczną i
wszystkich idiotów, którzy są w niej zatrudnieni. Chce mi się płakać i
krzyczeć jednocześnie. Dlaczego? Bo nasza polska służba zdrowia to jeden
wielki koszmar. A lekarze to skrajnie nieodpowiedzialne dupki.
Jakiś czas temu stwierdzono u mnie dużo
za wysoki poziom hormonu TSH. A że jestem w ostatnim trymestrze ciąży,
natychmiast przepisano mi lek hormonalny o nazwie Euthyrox. Trochę bałam
się tych hormonów, ale czego nie robi się dla dobra dziecka? Ba, nawet
cieszyłam się, że tak dokładnie mnie przebadano i zadbano, by
dzieciaczkowi nic nie zagrażało. W końcu lekarze w przychodni,
znajdującej się przy szpitalu wojewódzkim i specjalizującej się w
leczeniu ciężarnych, na pewno wiedzą, co robią.
Niedoczynność tarczycy była dodatkiem do
cukrzycy ciążowej, która przypałętała się do mnie jeszcze wcześniej.
Byłam i wciąż jestem na dość rygorystycznej diecie cukrzycowej. I cały
czas martwię się, czy na pewno dobrze dobieram sobie jadłospis, czy mój
cukier nie jest za wysoki, bądź za niski, czy nie jem przypadkiem za
mało, albo za dużo. Generalnie, czy mój stan zdrowia nie będzie miał
wpływu na Maleństwo. A gdy doszła tarczyca, podwoiłam starania, zero
luzu, zero ciążowych zachcianek.
Łykałam więc codziennie rano swój
hormon, pilnowałam zdrowej diety i modliłam się w duchu, by Maluszek
zaczął wreszcie przybierać na wadze, bo jest taki malutki, że i mój
ginekolog i położna zaczęli bić na alarm. Pomimo tego, wciąż coś było
nie tak, bo Juniorek wprawdzie bardzo powolutku przybierał na wadze, ale
cały czas balansował na najniższej dopuszczalnej granicy. Ja natomiast,
chociażbym nie wiem, ile jadła, zamiast tyć, chudłam, co w przypadku
ciąży nie jest dobrym zjawiskiem.
I gdy wczoraj odebrałam wyniki badań
mojej tarczycy, z zaskoczeniem zauważyłam, że poziom hormonu TSH zmalał
mi praktycznie do zera. Pomyślałam, że to pewnie oznacza, że lek
nareszcie działa i że może w końcu skończą się problemy z moją i
Maluszka wagą. Że tarczyca się uspokoiła i jest szansa na zmniejszenie
mi dawki hormonu ze 100 µg do 75 µg, albo nawet do 50 µg.
I faktycznie, wyniki moich badań żywo
zainteresowały lekarkę. Była bardzo zaskoczona, że mój organizm tak
mocno zareagował na leczenie. Ale gdy spytałam, czy w związku z tym jest
szansa na zmianę dawki hormonu ze 100 µg na mniejszą, spojrzała na mnie
zdziwiona i powiedziała:
- Jak to zmniejszenie dawki ze 100 µg?
Pani nie ma zapisanej dawki 100 µg, tylko 25 µg. Stu nie zapisuje się
ciężarnym w takiej sytuacji jak pani, coś się pani pomyliło. O, proszę
zobaczyć, w karcie ma pani wpisaną dawkę 25.
- Ale pani doktor, ja na pewno biorę dawkę 100 µg, bo taką miałam wypisaną na recepcie.
Lekarka popatrzyła na mnie jak na
przygłupa, więc wyciągnęłam opakowanie z torebki i jej pokazuję, a tam
jak byk dawka 100 µg. Ona wielkie oczy i mówi, że to aż niemożliwe, że
musieli się w aptece pomylić, bo oni NIGDY nie przepisaliby mi
takiej dawki. Gdy upierałam się, że na recepcie była dawka 100 µg (a
byłam tego pewna), usłyszałam, że pani doktor O..., która wypisywała
receptę, „musiała w takim razie popełnić czeski błąd i że ona będzie się
musiała skonsultować z innymi lekarzami, co tu z tym fantem zrobić”.
Najpierw mnie zatkało, a potem zrobiło
mi się słabo. Dotarło do mnie, że przez ponad miesiąc przyjmowałam
czterokrotnie za wysoką dawkę hormonu, bo „pani doktor popełniła czeski
błąd”, a jestem przecież na końcówce ciąży!
Lekarka, widząc moją reakcję, zaczęła
mnie zapewniać, że „nie jest tak źle”, że ona „zaraz się skonsultuje
telefonicznie z innymi lekarzami i powie mi, co zrobić”, że „na pewno
dziecku nic nie jest i nie ma powodu do paniki”, po czym wyprosiła mnie
na korytarz.
Wyszłam na ten korytarz, ale tak się
trzęsłam, jak chyba jeszcze nigdy w życiu. Zadzwoniłam do Lubego, ale
nie wiem, czy zrozumiał coś z mojej relacji, bo nie byłam w stanie się
wysłowić. Ludzie w przychodni patrzyli na mnie, a ja krążyłam po tym
korytarzu, jak po klatce, w tę i z powrotem, dopóki po 20 minutach
lekarka nie zawołała mnie do gabinetu.
Najpierw poinformowała mnie, że mam
zupełnie odstawić ten hormon, a potem zaczęła badać mi serce i wypytywać
o wagę dziecka i moje chudnięcie. Okazało się bowiem, że przedawkowanie
Euthyroxu (a w moim przypadku tak właśnie było) powoduje m.in.
kołatanie serca, bóle w klatce piersiowej, spadek wagi ciała,
podwyższenie ciśnienia i zaburzenia poziomu cukru we krwi. A dla
ciężarnej dodatkowo możliwość przedwczesnego porodu i niską masę ciała
dziecka.
Ja owszem, miałam zawroty głowy, sapałam
na spacerach, było mi ciężko oddychać, chudłam, ale do głowy mi nie
przyszło, że to może być wynik czterokrotnie za wysokiej dawki hormonów.
Oczywiście, tej pipki, która wystawiła mi receptę, nie było dzisiaj w
przychodni, ale może być pewna, że wszyscy jej przełożeni, izba
lekarska, rzecznik praw pacjenta i lokalna gazeta dowiedzą się o jej
„czeskim błędzie”.
Na wszelki wypadek byłam też w aptece,
gdzie wykupiłam lek. Farmaceutki zrobiły mi ksero recepty z pieczątką,
podpisem tej skrajnie nieodpowiedzialnej kretynki i dawką 100 µg.
wtorek, 1 stycznia 2013
Sylwester
Sylwestra spędziliśmy bardzo
spokojnie, ciepło i rodzinnie. Było pyszne jedzenie zrobione przez moją
siostrę i wystrzałowe fajerwerki, zakupione przez Mojego Lubego. Były
życzenia, toasty i uściski. A przede wszystkim było mnóstwo śmiechu i
życzliwości...
Subskrybuj:
Posty (Atom)