Będąc w ciąży nie wyobrażałam sobie
innej opcji, niż karmienie piersią naszego Juniorka. Bo to zdrowe,
naturalne, z korzyściami ogromnymi dla mamy i dziecka. Bo zawsze
uważałam karmienie piersią za coś cudownego i wyjątkowego.
Jednak już pierwszego dnia po porodzie
okazało się, że nie jest tak kolorowo. O zatkanych cycach, koszmarze ich
odkorkowywania i położnej aniele pisałam Wam już tutaj.
I wprawdzie mleko w końcu z cyców popłynęło, ale problemów był ciąg
dalszy, gdyż dziecię moje wzgardziło naturalnym biustem swojej mamy na
rzecz silikonowych sztuczności.
W sumie nie dziwię mu się wcale. Przez
pierwsze dni życia karmiony był butelką, a co za tym idzie wysiłku
specjalnego w wypicie mleka wkładać nie musiał. Teraz natomiast nie
dość, że dostał jakąś „końcówkę” nieznaną w dotyku, to jeszcze musiał
się nieźle natrudzić, by wydobyć coś z tej dziwnej butelki przyklejonej
do mamy. Poprzytulać się, pospać, ewentualnie zlizać, co samo na język
spłynie, proszę bardzo. Ssać pierś, jak to dzieci zwykle z ochotą
czynią, nie ma mowy. Przykładany do piersi i zmuszany delikatnie do
szerszego otworzenia dzioba, wił się i krzyczał w niebogłosy, by
natychmiast ucichnąć, gdy dostawał butelkę.
Dni mijały, maluch upodobań nawet nie
myślał zmieniać, a do mojego szpitalnego łóżka rozpoczęły pielgrzymki
położne laktacyjne. No bo jak to nie chce ssać piersi? Ssie butelkę, to i
pierś będzie ssał, na bank go pani źle przystawia, ściska za mocno albo
denerwuje się za bardzo, nie rozumiejąc, że to wpływ na dziecko ma
ogromny. Usłyszałam nawet zawoalowaną sugestię, że jestem wygodna i
pewnie nie chcę sobie biustu „popsuć”. Pierwsza spędziła z nami dwie
godziny, reszta wytrzymała dużo krócej. Czego my nie próbowałyśmy?
Pozycje najróżniejsze, prawo, lewo, krzyżowa, spod pachy, na leżaka, na
żyrandolu... młody nic (to znaczy nic oprócz wrzasku). Stymulacja
usteczek maluszka, szczypanie, masowanie, łaskotanie, pocieranie... nic.
Wstrzykiwanie specyfików zachęcających bezpośrednio do buzi... nic. W
końcu postawiły diagnozę, że problem tkwi w dziecku i trzeba dać mu
trochę czasu.
Gdy po tygodniu wyszłam ze szpitala,
Hubercik był już tak przyzwyczajony do butelki, że wszelkie moje
starania z góry skazane były na porażkę. Nie wiem nawet, ile godzin
przepłakałam, że ja tu proszę, z mlekiem, z cycem, a mój syn wykręca
się, jakbym go z największego ohydztwa świata próbowała karmić. W końcu,
w akcie totalnej desperacji, nałożyłam sobie na piersi nakładki, jakie
karmiące matki kupują, gdy ich pociechy mają już zęby i maltretują sutki
boleśnie. Pomyślałam, że mają kształt podobny do zakończenia smoczka i a
nuż, widelec...
I wiecie, co się stało? Mój małoletni
syn chwycił silikonowy sutek jak ostatnią deskę ratunku i zaczął ssać,
jak oszalały. Okazało się, że moje małe europejskie sutki nie spełniały
jego oczekiwań, natomiast duże, twarde, iście murzyńskie zakończenia
nakładek, wręcz przeciwnie :-). Od tamtej pory minęło już półtora
tygodnia. Murzyńskie suty wciąż są w użyciu, a ja musiałam pogodzić się z
faktem, że mój syn od urodzenia jest wielbicielem silikonów :-).
o proszę! My też jedliśmy przez nakładki :)
OdpowiedzUsuń