Mój synek jest wcześniakiem i
pierwszą dobę życia spędził w inkubatorze, z dala od maminego cyca.
Następnego dnia, gdy cyce były już dla niego teoretycznie dostępne,
okazało się jednak, że zatkały się obustronnie i żadnego mleka nie dają.
Lekarze na obchodzie stwierdzili, że nie ma co siać paniki, tylko
próbować, próbować i jeszcze raz próbować, a cyce się w końcu same
odkorkują. Do tego czasu maluszek miał jeść z butelki.
Godziny mijały, cyce robiły się coraz
pełniejsze, laktator rozgrzewał się do czerwoności, a mleko wciąż nie
płynęło. Mój synek też nie ułatwiał sprawy, bo regularnie przystawiany,
darł się w niebogłosy, jakby go te cyce żywym ogniem paliły, albo co
najmniej pieprzem kajeńskim były wysmarowane. I tak druga doba również
zleciała pod znakiem butelki.
Następnego dnia, gdy cyce groziły już
wybuchem, nad problemem pochyliła się na obchodzie sama pani ordynator.
Pomacała, ponaciskała, popompowała i stwierdziła, że mleko jest i
faktycznie nie leci, ale jeszcze się jednak wstrzymają z podaniem mi
oksytocyny, która powinna odkręcić kranik. Dlaczego? Bo to nienaturalne,
a przy laktacji należy stawiać na naturalność.
Syn mój niestety również konsekwentnie
odmawiał wszelkiej współpracy, krzycząc donośnie przy każdej
podejmowanej przeze mnie próbie. Pluł, krzywił się i wierzgał maleńkimi
nóżkami, nie tylko nie przynosząc ulgi cycom, ale i raniąc mi serce
boleśnie. Bo gdzie ta słynna więź? Gdzie ta bliskość, która nawiązuje
się między matką a dzieckiem? Dlaczego mój własny syn pała miłością nie
do mojego cyca, a do smoczka w butelce, którego nota bene ssie tak
mocno, że pewnie zawisłby w powietrzu, gdybym go za tę butelkę do góry
chciała podnieść?
Trzeciego dnia w nocy, a właściwie
czwartego dnia rano, moje piersi osiągnęły już gigantyczne (jak na mnie)
rozmiary i piekły mnie tak bardzo, że zalana łzami bólu, złości i
rozpaczy, wpakowałam w końcu do stanika zmrożone liście kapusty. Po raz
pierwszy w życiu zapłonęłam wielką miłością do warzywa :-). Ten pradawny
sposób na nawał mleczny okazał się genialny, choć kranika niestety nie
odkręcił. I z tą kapustą w staniku dalej karmiłam młodego butelką
sztucznym pokarmem w imię „naturalnej laktacji”.
W końcu zlitowała się nade mną jedna z
położnych. O czwartej rano, czwartej doby od przyjścia na świat naszego
synka, po wyciśnięciu ze mnie obietnicy, że przed nikim jej nie zdradzę,
po kryjomu dała mi dwa tampony nasączone oksytocyną. Zgodnie z
instrukcją zapakowałam je sobie na pół godziny do nosa i jakimś
magicznym sposobem korek się odetkał :-). Mleko popłynęło szerokim
strumieniem, a ja poczułam tak ogromną ulgę, jakby mi ktoś w końcu zdjął
z piersi rozżarzone węgle.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Cieszę się, że mogłam gościć Cię w naszym Hubisiowie :-). Będzie mi bardzo miło, jak napiszesz parę słów.