Wczoraj wybrałam się z moim maluszkiem
na obowiązkowe szczepienia. Oprócz standardowych, wykonywanych między 6 a
8 tygodniem życia, dostał jeszcze dwa dodatkowe – na pneumokoki i
rotawirusy.
Już w szpitalu dowiedziałam się, że
szczepionka na pneumokoki przysługuje wcześniakom za darmo. Zresztą
pediatra bardzo mnie namawiała, bym z niej skorzystała, gdyż dzieci
urodzone przed 36 tygodniem ciąży są dużo bardziej narażone na
zakażenia, niż dzieci urodzone o czasie. Posłuchałam więc rady i mam
nadzieję, że dobrze zrobiłam.
Z kolei szczepionka na rotawirusy była
dodatkowo płatna, ale zdecydowaliśmy się na nią również ze względu na
wcześniactwo Juniora. Już na starcie miał chłopak trudniej niż inne
dzieci, niech więc chociaż później ma łatwiej. Dodatkowym plusem był też
fakt, że jest to szczepionka doustna, więc odpadało kolejne kłucie.
Co do standardowych szczepień, po
przeczytaniu wielu artykułów i przejrzeniu dziesiątek stron w internecie
zdecydowałam się na podanie Juniorowi szczepionek tradycyjnych, w kilku
zastrzykach, a nie na jedną płatną szczepionkę skojarzoną. Bałam się
trochę efektów ubocznych, czytałam o zawartości rtęci, autyzmie i
propagandzie firm farmaceutycznych i jeśli nawet są to bzdury, to i tak
wolałam dmuchać na zimne. Próbowałam też nie myśleć o tym, że to
dodatkowy ból dla maluszka, tłumacząc sobie, że to dla jego dobra.
Gdy w przychodni powiedziałam, że
poproszę o tradycyjne zastrzyki, pielęgniarka nie próbowała mnie
namawiać na szczepionkę skojarzoną, tylko podniosła znacząco brwi do
góry i zapisując coś w karcie szczepień, głośno powiedziała: „A więc
robimy temu maleńkiemu dziecku trzy zastrzyki zamiast jednego”. I
chociaż wszystko poszło szybko i w miarę sprawnie, to i tak czułam się
trochę jak wyrodna matka, gdy Hubert płakał w niebogłosy, wił się i
wyrywał, dostając kolejne dawki szczepionek.
Ech, co za okropna sprawa te szczepienia...