Przepraszam za dłuższą przerwę na
blogu, ale dopadły nas ostatnio choróbska najróżniejsze i sił jakoś na
pisanie zabrakło. Właściwie to nie nas, a mnie konkretnie, bo Mój Luby i
Hubi czują się, na szczęście, znakomicie.
Pierwsze symptomy nadciągającego
przeziębienia miałam już w sobotę, ale zignorowałam je zupełnie.
Mieliśmy mieć z Lubym pierwsze wychodne od chwili narodzin Hubiego i tak
się cieszyłam na to wyjście, że na mały ból gardła prawie nie zwróciłam
uwagi. I chociaż podczas imprezki sprawdzałam telefon jakieś czterysta
razy martwiąc się, czy u Hubiego i pilnującej go mojej mamy wszystko ok,
to i tak było bardzo, bardzo fajnie. Na szczęście Maluszek błogo
przespał całą naszą nieobecność i nie musieliśmy wracać na sygnale do
domu.
W niedzielę „Hubi słodki bobas” zmienił
się w „Hubiego marudę stulecia” i tak dał nam popalić, że pod koniec
dnia ledwo żyliśmy z wyczerpania. I im bardziej on się wściekał, płakał i
denerwował swędzącymi dziąsełkami, tym gorzej czułam się i ja. Najpierw
myślałam, że to ze zmęczenia, potem okazało się, że mam gorączkę,
sztylety w gardle i gęsty, paskudny katar. Przez chrypę prawie straciłam
głos. Czaszka pękała mi z bólu. Z godziny na godzinę było tylko gorzej.
A domowe sposoby leczenia nie przynosiły żadnego skutku.
Żeby było weselej, z niedzieli na
poniedziałek dostałam nagle zastoju mleka w piersi i o trzeciej w nocy
płakałam z bólu na dywaniku w łazience. Nie mam pojęcia, co się stało.
Fakt, Hubi coraz rzadziej budzi się w nocy, w związku z tym rzadziej go
też w nocy karmię, ale do tej pory nie miałam większych problemów z
nadmiarem. Byłam przekonana, że wszystko samo się uregulowało. Niestety,
nie pomógł ani laktator, ani Hubi, ani ciepłe okłady i delikatne
masaże. Dopiero kupiona o świcie kapusta.
Rano czułam się jak przeżuta, wypluta i
podeptana. Nie bolały mnie już chyba tylko palce u stóp. Luby poszedł do
pracy, a ja wzięłam Hubiego do siebie do łóżka i próbowałam jakoś
przetrwać dzień. Udało mi się to tylko dzięki mojej mamie. Gdy zobaczyła
mnie na skypie, od razu wsiadła w pociąg i przyjechała. Została u nas
do wieczora. Mogłam się w końcu przespać i troszkę odpocząć. Wrócił też
Mój Luby, także wieczorkiem czułam się już dużo lepiej.
Dzisiaj rano wylądowałam jednak u
lekarza. Stwierdził, że oprócz wypisania recepty na paracetamol i krople
do nosa, nic nie może dla mnie zrobić z uwagi na to, że karmię. Na
antybiotyk jest według niego za wcześnie, bo „jeszcze” nie mam zajętych
oskrzeli i płuc. Mam tylko jak najwięcej leżeć, a na spacery z dzieckiem
wysyłać męża. Jeśli do piątku mi nie przejdzie, wtedy mam przyjść do
niego ponownie.
Tak więc chodzę po domu w szaliku (bo
leżeć przy Hubim zwyczajnie się nie da), piję herbatki z miodem i co
pięć minut myję ręce, by nie zarazić synka. Sterta prasowania rośnie w
oczach, spodnie Lubego leżą nieodebrane u krawcowej, podobnie jak
wywołane zdjęcia u fotografa, mam do wysłania dwie paczki, do kupienia
dwa prezenty, jutro jest termin kolejnego szczepienia Hubiego, powinnam
oddać pościel do magla i zrobić milion innych rzeczy, ale zwyczajnie nie
mam siły...
Prześlijcie mi kochani trochę ciepłych fluidów, bo są mi teraz bardzo potrzebne :-).
Brak komentarzy:
Publikowanie komentarza
Cieszę się, że mogłam gościć Cię w naszym Hubisiowie :-). Będzie mi bardzo miło, jak napiszesz parę słów.