Siedziałam w niedzielę na ławce,
czytając książkę. Hubi spał obok mnie w wózeczku, a właściwie w foteliku
zamontowanym na stelażu wózka, bo jeżdżenia w gondoli odmawia już
kategorycznie i baaaaardzo głośno :-). W tym czasie Mój Luby poszedł na
siłownię, bez kluczy, więc nie oddalałam się zbytnio od domu. Było
południe, słoneczko świeciło przyjemnie, wiał lekki wiaterek. Moją uwagę
zwróciła mała dziewczynka w fioletowej bluzeczce, idąca dziarskim
krokiem w moją stronę. Mogła mieć 5, może 6 lat... Przeszło mi nawet
przez myśl, że to trochę niepoważne ze strony jej rodziców, że tak sama
chodzi, ale zaraz wróciłam do książki. Dziewczynka tymczasem podeszła do
klatki schodowej, niedaleko której siedziałam i wspinając się na palce,
naciskała dzwonek domofonu. Dzwoniła i dzwoniła, ale nikt nie odbierał.
Poszła więc pod balkon i zaczęła krzyczeć: „Mamo, mamo, otwórz”. Zero
reakcji. Potem znowu wróciła do domofonu. Spytałam się, czy pomóc jej
nacisnąć dzwonek, na co odpowiedziała, że mama na pewno zaraz ją
usłyszy. W końcu wpuściła ją jakaś wychodząca z klatki schodowej
kobieta.
Nie wiem, ile czasu minęło... 20 minut,
może pół godziny... gdy zza drzwi klatki schodowej wyjrzał mały, ciemny
łepek i powiedział do mnie: „A teraz nie chcą mnie wpuścić przez tamte
drzwi”. Spytałam się, czy jest pewna, że rodzice są w domu, a gdy
potwierdziła, kazałam jej stanąć przy wózku z Hubim, tak bym ich
widziała, i poszłam pod drzwi, które mi pokazała. Gdy mi też nikt nie
otworzył, zaniepokoiłam się nie na żarty. Wiecie, różnie bywa, zawał,
poślizgnięcie się w łazience... zaczęłam się poważnie zastanawiać nad
wezwaniem policji. Wcześniej zapukałam jednak do sąsiadów. Gdy otworzyła
mi jakaś kobieta, w krótkich słowach wyjaśniłam o co chodzi, a ona
powiedziała: „Pewnie leżą pijani jak zwykle. Nie wiem po co tę
dziewczynkę tu przyprowadzać zaczęli ostatnio. Niech pani dzwoni, do
skutku, w końcu otworzą”. Wszystkiego się spodziewałam, tylko nie
tego. I chociaż wiem, że podobne sytuacje zdarzają się w Polsce
nagminnie, to jakoś do głowy mi nie przyszło, że tu u nas, na bardzo
młodym i w sumie bogatym osiedlu, że tak blisko... :-(.
Wróciłam do dziewczynki i zaczęłam ją
wypytywać, czy często rodzice jej nie wpuszczają, co wtedy robi, czy ma
tu w pobliżu jakąś babcię, albo ciocię. Usłyszałam, że ma siedem lat, na
imię Kinga, że często jej nie wpuszczają, bo zamek w ich drzwiach się
zacina i ona wtedy chodzi sobie po osiedlu, ale że zawsze na wieczór
udaje się koledze jej mamy zamek naprawić i ją wpuszcza. Że tata tu nie
mieszka, tylko czasami przychodzi, że babcia mieszka blisko, i że ona to
u babci nocuje, ale że woli tu, z mamą. I że do babci nie może teraz
pójść, bo babci nie ma.
Wkurzyłam się... Jak można tak traktować
małe dziecko?! Co to za ludzie?! Przycisnęłam dzwonek domofonu i
trzymałam bite pięć minut. W końcu drzwi się otworzyły i wytoczył się
niewiele ode mnie starszy mężczyzna. Ewidentnie pijany zaczął krzyczeć: „No i co pani dzwoni?! Czego pani chce?! To nie moje dziecko, do mnie nie wejdzie! Czego mi pani borutę u sąsiadów robi?!”. A potem ryknął do dziewczynki: „Twojej matki tu nie ma, była wczoraj, ale już tu nie będzie, czego tu przyłazisz?! Wynocha!”. Kinga aż się skuliła i powiedziała cicho: „Mama mi mówiła, że tutaj mieszka”.
Facet darł się dalej, na co ja już nieźle zła, wrzasnęłam, żeby się
natychmiast uspokoił i nie krzyczał na dziecko. I że mógł już pół
godziny temu drzwi otworzyć i mi to powiedzieć, a nie, jak gówniarz
udaje, że go nie ma. Że myślałam, że leży po zawale i że ma szczęście,
że po policję nie zadzwoniłam, by otworzyli drzwi. Facet odkręcił się
tylko na pięcie i wrócił do mieszkania.
Gdy się obejrzałam, dziewczynka już była
daleko... Tak mi się szkoda tej małej zrobiło. To takie straszne, że
niektórzy rodzice przedkładają alkohol nad własne dzieci. Podłe i
nieludzkie skazywać własną córkę na takie dzieciństwo. Siedziałam dalej
na ławce, bo Hubi o dziwo spał dalej, ale myślałam już tylko o Kindze.
I możecie sobie wyobrazić, jakie było moje zdziwienie, gdy 15 minut później usiadła obok mnie i powiedziała: „Pobiegłam
pod dom babci i mama akurat wracała z zakupami. Powiedziała mi, że już
tam nie mieszka, bo dzisiaj sprzedała temu koledze mieszkanie i to
dlatego on mnie wygonił”. Przyszła ją do mnie wytłumaczyć... to
było takie smutne... Spytałam się, dlaczego więc nie została z mamą, i w
odpowiedzi usłyszałam: „Bo poszła do jakiegoś innego wujka”. Po paru kolejnych pytaniach wiedziałam już, że nic jeszcze dzisiaj nie jadła, ale „nie szkodzi, bo nie jest głodna”. Serce mi się ścisnęło... Odczekałam chwilę i powiedziałam: „Wiesz,
jest tak ciepło, a ja mam ochotę na lody, tyle że jedzenie samemu lodów
jest beznadziejne. Zjesz ze mną? Pójdziemy do sklepu i wybierzesz sobie
jakiego tylko będziesz chciała”. Zgodziła się i ruszyłyśmy do
małego, osiedlowego sklepiku. Oprócz lodów kupiłam jej też trochę bułek,
by zjadła coś treściwszego. Usiadłyśmy na ławeczce, czekając na
wracającego z siłowni Lubego i w milczeniu jadłyśmy swoje lody... A
czarę goryczy przelał moment, w którym Kinga, pokazując mi idącego żula z
bordową twarzą, spytała: „To jest tata Huberta?”.
Nie wiem, co się dzieje z tym światem.
Dlaczego dorośli ludzie są tak nieodpowiedzialni, dlaczego robią to
własnym dzieciom? Tak mi było szkoda tej małej Kingi. I wciąż nie mogę
przestać o niej myśleć.
Patrzę na śpiącego Hubiego i przysięgam
sobie, że ja nigdy nie dopuszczę do tego, by moje dziecko chodziło
głodne, tylko dlatego, że ja postanowiłam zostać myślącą tylko o sobie
patologią...