No i pokarała mnie Bozia za ostatnie
narzekanie na kolejkę do endokrynologa :-). Okazało się, że był to, że
tak się wyrażę, mały pikuś, w porównaniu z kolejką dzisiejszą. I znowu
Hubi zniósł ją lepiej, niż my.
Miejsce akcji: ten sam szpital co
poprzednio (tyle że piętro wyżej), poradnia kardiologiczna. Ciemny,
wąski, duszny korytarz z nielicznymi krzesłami. Niby szpital dziecięcy,
ale ściany w kolorze sraczki, bez nawet jednego obrazka, czy leżącej
zabawki. Czas akcji: dzisiejszy poranek. Główni bohaterowie: pani
doktor, której nie było, chociaż powinna była przyjmować od dwóch
godzin; kilkadziesiąt wściekłych dorosłych i drugie tyle dzieciaków, w
tym około dziesięciu w wieku poniżej roku.
Gdyby nie to, że po kilku godzinach oczekiwania, serduszko Hubiego okazało się zdrowe jak dzwon, pewnie klęłabym tu teraz jak wszyscy diabli. A tak to tylko ponarzekam. Przede wszystkim na totalną beztroskę i wszechobecny tumiwisizm lekarzy. Ludzi leczących nie dorosłych, którzy faktycznie dużo więcej mogą znieść, ale dzieci, często bardzo malutkich! To, co dzisiaj zobaczyłam to jedno wielkie lekceważenie pacjentów i ich rodziców. Bo przecież po co przychodzić na czas, skoro rodzice i tak poczekają? Z chorymi na serce dziećmi i tak nie wrócą bez konsultacji do domu. Po co dzwonić do rodziców, że wizyta przesunie się o dwie albo trzy godziny? Niech dzieci kwitną na korytarzu. Po co wystawić kilka krzeseł więcej? Niech sobie ludziska podpierają szpitalne ściany. Dlaczego by nie umówić wszystkich na tę samą godzinę, a co? Nóż się normalnie w kieszeni otwiera...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Cieszę się, że mogłam gościć Cię w naszym Hubisiowie :-). Będzie mi bardzo miło, jak napiszesz parę słów.