Dopadł nas wirus i przygniótł do ziemi. Znienacka i bez
litości. Całą Hubisiową trójkę. W ubiegłą sobotę kładliśmy się spać zupełnie zdrowi,
w niedzielę gorączka nie dała już żyć. Gdy temperatura Huberta dochodziła do 40
stopni, a żaden z naszych „wizytowo-domowych” pediatrów, nie mógł przyjechać,
zapakowaliśmy młodego do samochodu i popędziliśmy do szpitala. Na miejscu zobaczyliśmy
kolejkę, która przyprawiła mnie o drżenie serca, ale która na szczęście
sprawnie się poruszała.
Po dwóch godzinach byliśmy w domu, Hubisiowe leki zaczynały
działać, a my mogliśmy wreszcie przyjrzeć się sobie nawzajem. Bo gdy dziecko
choruje, to człowiek przecież nie myśli, że dreszcze, że w głowie się kręci,
tylko pomóc chce, szybko, jak najszybciej.
Spojrzeliśmy więc na siebie i różowo nie było. Stary, dobry rtęciowy
termometr pokazał u mnie 39,2 stopni, a Hubisiowemu Tacie 38,8 stopni. Ja
miałam kaszel okropny, on stracił głos praktycznie. Hubiś spał biedny, a my
próbowaliśmy się pozbierać. Bo przecież następnego dnia poniedziałek,
obowiązki, terminy, ja miałam umówionego lekarza medycyny pracy przed wtorkowym
powrotem, a Hubisiowy Tata rozprawę ważną. Trzeba się w garść wziąć. Nie ma
czasu na chorowanie.
W poniedziałek niestety lepiej nie było, ani u Hubisia, ani
u nas. Znowu pediatra, obowiązkowa pauza w żłobku, temperatura. Kaszel, katar i
wszystkie inne diabelstwa. Na odsiecz przyjechała Hubisiowa Babcia, dzięki
której mogłam do lekarza medycyny pracy się wybrać. A tu stanowcze „nie” dla
mojego powrotu z uwagi na zapalenie oskrzeli. Lekarz rodzinny, antybiotyki i
tygodniowe zwolnienie jeszcze zanim pracę w ogóle zaczęłam. Na antybiotykach
skończyło się również u Hubisiowego Taty.