Mało nas ostatnio. Hubisia powaliło ostre zapalenie zatok
sitowych. Nasze aktualne atrakcje to gil o barwie wiosennej trawy, ból głowy,
gorączka i pochrapywanie, którego nie powstydziłby się stary drwal... Jesteśmy
na antybiotyku i zwolnieniu lekarskim. Byliśmy zdrowi całe cztery tygodnie...
Pracuję na pełen etat. W każdą swoją dotychczasową pracę
wkładałam i staram się nadal wkładać dużo serca i zaangażowania. Po prostu
lubię wiedzieć, że robię coś dobrze. Moi pracodawcy z reguły to doceniali. A
mnie pochwały nakręcały do jeszcze większych starań. Jednak odkąd rok temu
wróciłam do pracy, wszystko się zmieniło. Nie, nie przestało mi zależeć... Po
prostu moje dziecko trafiło do żłobka i zaczęło chorować. A ja zaczęłam chodzić
na zwolnienia lekarskie...
Trzy tygodnie jestem, potem tydzień mnie nie ma. Potem
miesiąc pracuję i znowu ląduję na zwolnieniu. Najdłużej udało mi się
przepracować dwa i pół miesiąca. Hubiś zalicza kolejne wirusowe choróbska, a ja
obudzona w środku nocy potrafię wyrecytować numer do przychodni.
Może sytuacja wyglądałaby troszkę lepiej, gdybym miała na
miejscu którąś z babć, albo jakąkolwiek rodzinę... Ale nie mam. Mój małżonek
prowadzi własną działalność, terminy poumawiane na wiele tygodni do przodu, nie
może ich przełożyć... Pewnych rzeczy po prostu nie przeskoczymy.
Zdaję sobie sprawę, że żłobek i przedszkole to miejsce
naturalnej wymiany flory bakteryjnej. Że dzieciaczki muszą gdzieś ćwiczyć swój
układ immunologiczny. Że nie uda się, a wręcz nie powinno się izolować dzieci od
bakterii i wirusów. Ale mam też jednocześnie ogromny żal do rodziców, którzy posyłają
swoje naprawdę chore dzieci do żłobków. Do ludzi, którzy przez kompletny brak
odpowiedzialności i rozsądku, narażają inne dzieci na wciąż powtarzające się infekcje.
Infekcje, których naprawdę można byłoby uniknąć.
Nawet nie wiecie, ile razy wchodząc do żłobkowej szatni
słyszałam dochodzący z sali gruźliczy kaszel. Ile razy widziałam dzieci z gęstym, zielonym
katarem cieknącym z nosków. Pytane o to opiekunki, rozkładały bezradnie ręce i
mówiły, że rodzice wmawiają, że ten kaszel lub katar ma podłoże alergiczne. Że one
proszą, ale tak naprawdę nic więcej nie mogą zrobić...
Zdaję sobie sprawę, że takie sytuacje mają najczęściej podłoże
ekonomiczne. Że rodzice boją się utraty pracy, nieprzyjemnych komentarzy przełożonych,
czy wpędzania w poczucie winy. Wiem o tym, bo sama tego doświadczam. Ale z
drugiej strony przeraża mnie myśl, że są osoby, dla których zdrowie dziecka
jest mniej ważne niż etat. Że można świadomie narażać własne dziecko, chore,
bądź niedoleczone na ryzyko powikłań. Bo przecież każda niedoleczona lub
przechodzona choroba takie ryzyko za sobą niesie. Że można być aż tak bez
wyobraźni...
A przecież chore dziecko w żłobku to też początek
nieuchronnej reakcji łańcuchowej. Tylko chwili potrzeba, by zachorowało moje
dziecko, a potem Twoje i Twoje też... I każde z nas będzie musiało iść na to
nieszczęsne L4, bo przecież nasze dzieci nie byłyby w żłobku, gdybyśmy nie
pracowali. Większość z nas nasłucha się potem w pracy o tym, jak nie można na
nas liczyć, bo ZNOWU jesteśmy na zwolnieniu.
A gdy po tygodniu, czy dwóch oddamy zdrowego szkraba do żłobka, znowu okaże się, że jakiś rodzic uznał, że ten katar to wcale nie jest taki zielony, a gorączka 37,9 to przecież nie gorączka...
A gdy po tygodniu, czy dwóch oddamy zdrowego szkraba do żłobka, znowu okaże się, że jakiś rodzic uznał, że ten katar to wcale nie jest taki zielony, a gorączka 37,9 to przecież nie gorączka...
Nie mam pojęcia, jak wyrwać się z tego błędnego koła. I ręce mi opadają z tej bezsilności...
Hubisiowa mama