Obiecałam sobie kiedyś, że na blogu nie pojawi się wpis o odpieluchowaniu Huberta. Bo to intymna sfera, mocno prywatna, bo może kiedyś będzie miał do mnie o to pretensję... Jednak wydarzenia ostatnich tygodni skłoniły mnie do ponownego przemyślenia tego postu. Dlaczego? Bo chciałam przekonać Was, że naprawdę nie warto wywierać presji. Ani na dziecku, ani na sobie. Że nie warto słuchać "dobrych rad" koleżanek i znajomych mam z piaskownicy, a potem wpędzać dziecko w poczucie winy. Bo sama jestem najlepszym przykładem, że jak się za bardzo chce, to zwykle nic z tego nie wychodzi, a jak się odpuści, to rzeczy dzieją się same.
Akcję odpieluchowanie rozpoczęłam na początku roku, gdy Hubi skończył dwa latka. Wszystkie koleżanki wokół opowiadały, jak to ich młodsze od Hubiego dzieci pożegnały się z pieluchą, uznałam więc, że nie ma co zwlekać. Wprawdzie wcześniejsze nieśmiałe podejścia do nocnika, nie spotkały się ani z ochotą, ani ze zrozumieniem ze strony mojego dziecka, ale świadomie, czy nieświadomie dałam się wciągnąć w tradycyjny wyścig matek. I poczułam presję. Niestety.
W styczniu zakupiłam więc stosy majteczek, przygotowałam się na wielkie pranie i nastawiłam psychicznie na zwycięstwo. Teraz albo nigdy, powtarzałam sobie. Pieluchy albo ja. Hubi na pewno załapie, wystarczy być cierpliwą i konsekwentną. Inne dzieci w jego wieku już "TO" podobno potrafią, mój Hubi nie jest przecież gorszy.
Ku mojej wielkiej radości, szło nam całkiem dobrze. Na tyle dobrze, że pierwszy miesiąc uznałam za sukces. Inicjatywa leżała wprawdzie bardziej po naszej i żłobkowych opiekunek stronie, niż po stronie Huberta, ale zdecydowanie zmierzaliśmy w dobrym kierunku.
W lutym Hubi złapał jakieś paskudztwo, które na dwa tygodnie uziemiło nas w domu. Nie ma tego złego, pomyślałam. W końcu będę miała możliwość przebywania z nim 24 godziny na dobę i definitywnie zakończę sprawę odpieluchowania. Lecz z Hubim stało się coś dziwnego. Jakby cofnął się w umiejętnościach. Nie wołał, nie kontrolował, nie słuchał... A co najgorsze, widziałam, że zwyczajnie nie chciał tego robić.
Stwierdziłam, że to chorobowy kryzys i muszę po prostu przeczekać. Byłam cierpliwa, byłam konsekwentna. Tłumaczyłam, prałam, wycierałam i znowu tłumaczyłam. Nie odpuszczałam. Starałam się robić to najspokojniej jak zdołałam, ale nie ma się co oszukiwać, w końcu zaczęłam wywierać na nim presję. Kończył mi się czas, a było coraz gorzej... Dwa tygodnie minęły, musiałam wrócić do pracy. Dalej prałam, wycierałam, tłumaczyłam i znowu prałam. Stosy, ogromne stosy ubrań. Po kolejnych dwóch tygodniach bez pieluch i bez jakiegokolwiek sukcesu zaczęły opadać mi ręce. Hubi po prostu nie chciał siadać na nocniku, ani sedesie. Nie chciał i już. Gdy próbowaliśmy go posadzić, wyginał się tak, że tworzył artystyczny mostek. Krzyczał i uciekał. A ja miałam ochotę zrobić to samo...
Po 1,5 miesiąca (prawie trzy miesiące od rozpoczęcia) poddałam się. Zmęczona po nieprzespanej nocy i ciężkim dniu w pracy, po raz milionowy wycierając i tłumacząc, w końcu nie wytrzymałam. Popłakałam się mamie do słuchawki, przyznałam do porażki i poczucia bezsilności, po czym poszłam do sklepu i kupiłam pieluchy. Nocnik poszedł w odstawkę, podobnie nocnikowe książeczki i temat totalnie zniknął z naszego domu. Hubi, wyraźnie zadowolony, z ulgą przyjął powrót do pampersów. Ja z poczuciem totalnej porażki, jak ognia unikałam w piaskownicy tematu odpieluchowania.
I taki minął nam kwiecień i maj. Któregoś dnia, na początku czerwca, gdy ubieraliśmy Hubiego do żłobka, nie pozwolił założyć sobie pieluchy. A gdy ją już na sobie miał, natychmiast ją ściągał i krzyczał "Ja nie chcie to". Biegł do szuflady i wyciągał zapomniane już majteczki. Pamiętam, że Hubisiowy Tata powiedział: "Dobrze Hubi, ale wiesz, że jak pójdziesz do żłobka w majtkach, to będziesz musiał robić siusiu na nocnik?". Hubiś przytaknął, zdania nie zmienił, więc pojechał do żłoba z wielką torbą rzeczy na zmianę.
Nawet nie wiecie, jakie było moje zaskoczenie, gdy po 9 godzinach odebrałam go w tych samych majteczkach, w których pojechał. I w jakim szoku byłam, gdy po powrocie do domu, młody poszedł do łazienki, zdjął spodenki, usiadł na nocniczku i użył go we właściwym celu. Co więcej, po dwóch godzinach zaprotestował, gdy chciałam pójść z nim do łazienki, bo on "siam". Tak po prostu poszedł i załatwił sprawę, ba, nawet wspiął się na stopień i rączki umył (podglądaliśmy go z Hubisiowym Tatą przez te wywietrzniki na dole drzwi :-)).
Następnego dnia sytuacja się powtórzyła, kolejnego również. Najczęściej Hubi sam korzystał z toalety, albo wołał kogoś z nas, by pomógł mu przy ubrankach, po czym wypraszał za drzwi :-). Nie chciał się też zgodzić na założenie pieluchy na noc. Przystał dopiero na pieluchomajtki. Ale i one okazały się niepotrzebne, bo zawsze były suche. Ostatnio obudził nas po pierwszej w nocy i oznajmił, że chce do łazienki.
Mój dwu i pół letni syn podjął decyzję. On sam, nie mama, czy tata. Żadne nasze prośby, tłumaczenia, czy przekupstwa na niego nie podziałały. Żadne sztuczki z mądrych artykułów i blogów, ani żadne gadżety. Im bardziej chciałam ja, tym bardziej on się zamykał. I chociaż w moim odczuciu byłam cierpliwa i spokojna, to jednak on czuł, jak desperacko chcę ulżyć naszej pralce :-). Wszystkie dzieci są w tym wieku przekorne, ale nasz syn to wybitny egzemplarz. A może właśnie na przekór zdjął pieluchę? Bo chciałam mu ją zakładać, chociaż wcześniej tak desperacko tłumaczyłam, że jest dla dzidziusi, a nie dużych chłopczyków?
W każdym razie, oficjalnie mogę uznać Huberta za odpieluchowanego. Wpadki, które się nam zdarzają, są tak rzadkie, że nawet nie ma co sobie nimi głowy zawracać. A znajome mamy z piaskownicy, te które tak krzywo patrzyły na Hubisiową pieluchę... no cóż, chociaż od prawie roku mają dzieci bez pieluchy, to przy bardziej wścibskim dopytaniu się wychodzi na jaw, że: 1) dziecko nie woła, 2) jest wysadzane co godzinę, 3) na noc nosi pieluchę, 4) podczas jazdy samochodem nosi pieluchę, 5) podczas drzemek nosi pieluchę, 6) do lekarza nosi pieluchę itp, itd. Ale do pouczania pierwsze...
Bo kochani, prawda jest taka, że nic na siłę. A już na pewno nie w kwestii nocnika. Oczywiście nie twierdzę, by lekceważyć temat. Chcę Wam tylko na własnym przykładzie pokazać, że czasami Wasze (moje) starania mogą przynieść zupełnie odwrotny skutek. Że każde dziecko jest inne i naprawdę to, w jakim czasie pożegna się z pieluchą nie ma nic wspólnego z tabelkami, wykresami, czy dobrymi radami koleżanek-mam. Że mając przekornego potomka, swoją nieustępliwością (zwaną ładniej konsekwencją) możecie narobić sobie więcej szkody niż pożytku. Przynajmniej u nas tak było.
Chciałam pokazać Wam egzemplarz pieluszkowego stwora, który w jeden dzień kompleksowo rozprawił się z tematem. Bo okazuje się, że można. I wcale nie jest powiedziane, że u Was tak nie będzie. To tak dla pokrzepienia serc :-).
Ściskam serdecznie,
Hubisiowa mama