Dokładnie tydzień temu trafiliśmy z Hubim do szpitala. Okazało się, że nasz syn i osa to wybuchowa mieszanka, w efekcie której spędziliśmy dwa dni na SORze. Ale nie o jadowych alergiach chciałam dzisiaj pisać, bo to temat na oddzielnego posta. Chciałam natomiast opowiedzieć Wam o szczęściu, jakie wtedy zobaczyłam na buźce Huberta i o zawstydzeniu, jakie w tym szpitalu poczułam. A także o mądrości, jaką postarałam się z tej lekcji wyciągnąć...
Gdy Hubi trafił na SOR był w kiepskim stanie fizycznym. Opuchlizna, gorączka, kroplówki... to wszystko spowodowało, że pierwszego dnia albo spał, albo płakał. Lecz gdy obudził się następnego dnia rano, zachowywał się już zupełnie normalnie. Odczyn przestał się powiększać, gorączka ustąpiła, kroplówki miał aplikowane tylko co kilka godzin. Wprawdzie lekarze nie pozwolili nam jeszcze opuścić szpitala, ale Hubiś czuł się świetnie i chciał się bawić.
Bawiliśmy się więc. Pozbawieni zabawek, możliwości wyjścia na korytarz (na SORze był zakaz wychodzenia z pokoju), laptopa i animowanych bajek, bawiliśmy się wspaniale. Na sto procent... z odgrywaniem ról i z przerwami tylko na kroplówki i jedzenie. Przez wiele godzin gasiliśmy pożary, ściągaliśmy kotki z drzew, łowiliśmy ryby w rzece, bawiliśmy się w bibliotekę i biegaliśmy po pokoju, udając sowy. Hubiś, dzwoniący do straży pożarnej, by zgłosić pożar, a potem zbierający sprzęt, zakładający hełm i ruszający do akcji, wywoływał szczery śmiech wszystkich osób, które z nami tam przebywały. Innych pacjentów, ich rodziców, lekarzy i ratowników medycznych (w pokoju intensywnej opieki zawsze był z nami ktoś z personelu). Szybko zaczęto go nazywać "małym strażakiem" :-).
Hubiś był taki szczęśliwy... Wszyscy się do niego uśmiechali, wszyscy zaczepiali. Niektórzy przyłączali się na krótko do naszych zabaw. Ale widziałam, że najszczęśliwszy jest, gdy patrzy na mnie. I wtedy zrobiło mi się wstyd, bo uzmysłowiłam sobie, że tak szczęśliwego Huberta chyba jeszcze nigdy nie widziałam. Że po raz pierwszy od 1,5 roku, czyli od mojego powrotu do pracy, poświęciłam swojemu synkowi 100% uwagi przez cały dzień. Nie przerywałam zabawy, by wstawić pranie, nie rozmawiałam przez telefon, nie zerkałam kątem oka na wiadomości. Nie przeglądałam internetu, nie słuchałam w tle audiobooka. Opowiadałam tę samą bajkę dziesięć razy, nie robiąc w myślach listy rzeczy, jakie przed snem muszę jeszcze zrobić. Całkowicie się na nim skupiłam. A on to widział i nagradzał najpiękniejszym uśmiechem świata.
Szybki rachunek sumienia uzmysłowił mi, że chociaż bawię się z Hubim codziennie, to nie do końca się w to angażuję. Po powrocie z pracy mam tyle rzeczy do zrobienia, tylko telefonów do wykonania, że w efekcie skupiam się na wszystkim, tylko nie na wspólnej zabawie. Często jestem też zwyczajnie zmęczona. Ale czy to jest wytłumaczenie? Po nieprzespanej nocce na SORze też byłam wykończona, a jednak się dało (swoją drogą nie macie pojęcia, jaki kocioł panuje w nocy na ostrym dyżurze w wojewódzkim szpitalu dziecięcym).
Minął już prawie tydzień, a ja wciąż wspominam te jego szczęśliwe oczy. Chciałabym widzieć je codziennie. Chciałabym dać mojemu dziecku poczucie, że jest najważniejszy. Chciałabym, by zrozumiał, że żadne pranie nie jest ważniejsze od niego.
Wtedy, w szpitalu, obiecałam sobie, że po powrocie do domu, postaram się bardziej... Oczywiście nie rzuciłam pracy i wciąż odkurzam, ale robię co w mojej mocy, by nasz wspólnie spędzony czas był lepszy. Nawet jeśli codzienne obowiązki ograniczają mnie czasowo, nawet jeśli oznacza to prasowanie po nocach. Bo dla niego warto...
Dlaczego o tym piszę? Bo to, co widzę na naszym placu zabaw najlepiej pokazuje, że podobny do mojego rachunek sumienia, powinno zrobić wielu rodziców. Bo, gdy dwa dni temu bawiliśmy się z Hubim w sklep, w trzy sekundy otoczyły nas inne maluchy. Trzy- i czterolatki, łaknące uwagi i wspólnej zabawy. Każde z nich było z rodzicem, każde zostawione samemu sobie... Miały grzebać w piaskownicy, zjeżdżać na zjeżdżalni, bujać się na huśtawce i najwidoczniej nie przeszkadzać rodzicom, stojącym obok i rozmawiającym przez telefon. I znowu zalała mnie fala wstydu, bo przypomniałam sobie, ile razy to ja tak stałam z telefonem, a mój Hubiś szukał sobie zajęcia. Ile razy ciągnął mnie za rękę na zjeżdżalnię, a ja tłumaczyłam mu, że to nie dla mamuś, tylko dzieci...
Trzeba było osy i szpitala, bym uzmysłowiła sobie, że ta moja świetna organizacja czasu i podzielność uwagi, wcale taka świetna nie jest. I że instagram mogę przejrzeć, kiedy 100% uwagi poświęcać będzie Hubertowi jego Tata. Bo internet i mycie okien mogą poczekać, a dzieciństwo mojego syna jest tylko jedno i minie szybciej, niż myślę...
Trzymajcie się ciepło :-)!
Hubisiowa mama
-♥-